O, dobry krasnoludku, jakże ci jestem wdzięczny.
Bo dla nas bieg jest, jak konna jazda, galopem, «z wichrem w zawody». Nic się nie wie, nie myśli, nie pamięta, nawet nie widzi — tylko się czuje życie, pełne życie. Czuje się, że jest powietrze we mnie i wokoło.
Gonię, uciekam — wszystko jedno. Predzej.
Upadłem. Stłukłem kolano. Zabolało. I dzwonek.
Szkoda. Żeby jeszcze troszeczkę. Żeby jeszcze minutkę.
Kto prędzej: ty, czy ja?
Już nie boli noga. Znów wiatr bije w oczy, w twarz, w płuca. Znów pędzę bez opamiętania, żeby być pierwszy. Cudem wymijam chłopców, zdobywam przeszkody. Próg — ręka za poręcz i w górę po schodach. Nie oglądam się, ale czuję, że został zdaleka. Zwyciężam.
I z całego rozmachu w wąskim korytarzu — bęc na kierownika. — Mało się nie przewrócił.
Widziałem, że kierownik stoi, ale się już nie zdążyłem zatrzymać. Zupełnie jak maszynista, szofer czy motorniczy. W tej chwili zrozumiałem, że niesłusznie ich oskarżają. Przygoda, nieszczęście, ale nie — wina. — Może naprawdę wyszedłem z wprawy? — Boże mój, — tyle lat, tyle lat.
Mogłem się wcisnąć między chłopaków, bo wszyscy lecieli. Ale ja dopiero pierwszy dzień jestem znowu uczniem.
Więc stanąłem, jak głupi. Nawet nie powiedziałem: «przepraszam».
Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.