— Wyjdźcie, chłopcy. Idźcie sobie polatać.
A on, ten bezwstydny, jeszcze się skarży:
— Proszę pani, chciałem wyjść, a on mnie nie puszcza.
Takie poczułem do niego obrzydzenie, że tylko splunąć.
— No, idźcie już, idźcie.
Przymrużył jedno oko, tak jakoś usta wykrzywił i jak błazen, szeroko roztsawiając nogi, wyszedł, a ja za nim.
Na podwórko już nie wychodzę, tylko czekam, żeby się pauza skończyła.
Podchodzi Mundek. Popatrzał chwilę — i cicho:
— Nie chcesz wyjść się pobawić?
Mówię:
— Nie.
Znów postał, popatrzał, czy chcę z nim rozmawiać.
Ten, co innego; mówię mu: tak i tak.
— Nie wiem, czy mi przebaczył.
Pomyślał chwilę:
— Musisz się przepytać. W złości tak powiedział. Wejdź do kancelarji — pewnie zapomniał.
I były rysunki.
Pani mówi, żeby każdy rysował, co chce: liść jaki, albo zimowy krajobraz, albo co chce.
Biorę ołówek: coby tu narysować?
A nigdy się nie uczyłem. Jak byłem duży, też nie bardzo umiałem. Wogóle za moich czasów niedobre były szkoły. Surowo było i nudno. Nic nie pozwalali. Tak było obco, zimno i duszno, że kiedy się
Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.