trochę i pięścią go w czoło. Ale mu czapka nie spadła.
Ja w nogi, a Mundek za mną.
Aleśmy szorowali.
— A masz, — myślę — na drugi raz nie czepiaj się, bo i od małego możesz dostać, andrusie.
Z początku zaczął gonić, ale widzi, że nie ma racji, że nie na frajera trafił, — więc daje pokój.
Stanęliśmy — śmiejemy się.
Przed chwilą taki byłem wzburzony, że mi krew oczy zalała. Wszystko na czerwono widziałem. Teraz znów wesoło. Czapkę obkurzam rękawem.
A Mundek mówi:
— Pocoś z nim zaczynał?
— Ja z nim zacząłem, czy on?
— No, tak, ale on większy.
— Większy, więc ma ludzi po świecie roztrącać?
— A jak jutro cię pozna i nawali?
— Nie pozna, — co ma poznać?
Ale Mundek ma słuszność. Teraz będę się musiał pilnować.
Ale czy to słychane, żeby w biały dzień na ludnej ulicy czapki z głowy zrzucać? — Gdyby tak dorosłemu, byłaby cała heca — zbiegowisko — milicjant. A że dzieciakowi, to nic. Wśród dzieci też są awanturnicy, a nie mamy przed nimi żadnej pomocy, ani osłony, — sami radzić musimy.
Stoimy na rogu, a szkoda nam się rozchodzić. Mówiliśmy przecież o czemś ważnem, a ten nam przeszkodził. — Przyjemna była droga: zabawa, rozmowa, przygoda.
Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.