— No, dobrze, już dobrze. Więc zaczynamy.
— Przestańcie się kłócić.
— Kto nie chce, może sobie odejść.
Więc zając do bramy i na ulicę, a my za nim. On na drugą stronę i my na drugą. Nam łatwiej, bo jak jeden zwolni biegu, drugi zboku zachodzi i postraszy. My równą drogą, a on zygzakami musi nakładać. Ale wybraliśmy dobrze, bo zając starszy o jakie dwa lata, silniejszy i prędzej biegnie. Złapiemy go — wkońcu, ale cała sztuka, jak długo się będzie bronił.
No, i złapaliśmy aż na trzeciem piętrze. Zmordowany był, ledwo dyszał. Żywcem go złapaliśmy, bo już się nawet nie bronił, — sam się poddał.
I usiedliśmy na schodku i rozmawiamy. My też byliśmy zmęczeni, bo po schodach w górę. Tylko tak w sobie powiedzieliśmy, że żeby nie wiem co, już się nam nie wymknie, że go mieć musimy.
Mógł się jeszcze chyba skryć do mieszkania, do nory. Ale nie w tej sieni mieszka.
A on mówi:
— Jakbym chciał, tobyście mnie nie złapali.
My mówimy, że przecie nie mógł już uciec.
On mówi:
— Jakbym chciał, tobym mógł.
— To i my mogliśmy prędzej złapać, tylkośmy nie chcieli zmordować się na całego. — I ciebie nam było żal.
— A żal. — Jakeście mi ani na chwilę nie dali odpocząć. Nawet prawdziwy pies tak nie goni.
Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.