W nocy spadł śnieg.
Biało — bielusieńko.
Tyle lat nie widziałem śniegu. Po tylu, tylu latach cieszę się, że śnieg, że biało.
I dorośli lubią piękną pogodę, ale oni myślą, rozważają, my tak jakoś jakbyśmy ją pili. I dorośli lubią jasny ranek, ale dla nas jest winem mrożonem, — jesteśmy nim jakby pijani.
Kiedy byłem dorosły, widząc śnieg, już myślałem, że będzie błoto, czułem wilgotne obuwie i — czy węgiel wystarczy na zimę? I radość — ona także była — ale przysypana popiołem, zakurzona, szara. Teraz czuję tylko białą, przejrzystą, oślepiającą radość. Że co? — Że nic: śnieg!
Idę zwolna, ostrożnie, szkoda mi ją deptać. Wokoło iskry — lśni — błyszczy — mieni się — gra — żyje. I we mnie tysiące iskierek. Jakby kto proszek djamentowy rozsypał po ziemi i w duszy. Zasiał, i rosnąć będą brylantowe drzewa. Bajka się lśniąca urodzi.
Spadnie na rękę gwiazdeczka biała. — Śliczna, maleńka, serdeczna. Szkoda, że zniknie spłoszona. Szkoda, — albo chuchnę, cieszę się, że niema, bo już