jest druga. Otwieram usta i chwytam wargami. Czuje kryształowy chłód śniegu, biel czystą i chłodną.
A gdy topnieć zacznie, będą sople lodowe. Można je ręką strącać. Można nadstawić usta i chwytać śmiech i spadające krople. Władnym ruchem ręki zgarniasz je z pod gzymsu — spadają i kruszą się w chłodnym dźwięku.
Naprawdę zima i naprawdę wiosna.
To nie śnieg, to królestwo czarodziejskie tęczowej bańki mydlanej.
No, i kule ze śniegu. — Kule, piguły — psota — niespodzianka — piłek, ile zapragniesz. Nie kupujesz, nie pożyczasz, nie prosisz. Masz je. — Cisnąłeś — miękko uderzyła i rozpadła się. To nic, — zaraz będzie. — Ty w niego, on w ciebie: w plecy, w rękaw, w czapkę — i nic. Śmiech i łopot serca.
Przewróciłeś się, otrzepujesz na niby. Za kołnierz — brr — zimno — przyjemnie. Przygoda.
Toczysz kulę. Oblepia się równo — rośnie. Wybierasz dobre miejsca, popychasz. Rośnie — duża. Już nie dłonią, ale ręką, już czujesz, że cięży. Poślizgnąłeś się, więc wolniej, ostrożniej. — Czyja większa? — A teraz co? Czy bałwana ulepić, czy wskoczyć z rozmachu obiema nogami?
Zgarną stróże w dwie strony po bokach ulicy, więc w środek po kolana — brodzisz w białym puchu.
Na Boga, potrzeba mi desek i gwoździ. Najkonieczniejszą rzeczą, jedynie ważną na świecie — pozatem nic nie istnieje — są własne, blachą podkute sanki. Coby tu rozbić, rozebrać, wyszukać, wypro-
Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.