Jakże uboga jest mowa ludzka. Bo cóż powiesz?
— Ganialiśmy się. Było wesoło.
I już.
Gdybym był woźnym, dzwoniłbym długo — długo w takie śnieżne pauzy. Bo dopóki dzwoni, my tylko nie rozumiemy — odgłos dzwonka wprzęgamy do zabawy. Dopiero gdy zamilkł, w tej pierwszej po nim ciszy — zabawa już nielegalna — trwożna — nieobliczalna. — Już łamią się szeregi — karniejsi się wycofują — dostrzegasz wahanie w ruchach, niepewność w oczach — tracisz ufność, wiarę, — sam w sobie niedość pewien, — wiesz, że ustąpić trzeba — ale to przecie porażka, dezercja, zdrada.
Cisza, ale w nią lada chwila uderzy bicz drugiego dzwonka. I będzie zapóźno.
Biegniemy do sieni. Tam pewnie nas zatrzyma przezornie ten, kto odpowiada za czystość korytarzy.
— Nogi wycierać!
I tu właśnie, ktoś ostatnią, twardą, mocno zbitą, na fest uklepaną — ostatnią kulę wymierzył w skłębiony przy drzwiach tłum. — Czy ręka zadrżała, czy oko zawiodło, czy zatajona decyzja odwetu splątała kierunek — dość, że nie w nas, ale w okno.
Gdy znów będę dorosły, ja tę sprawę poruszę głośno — dobitnie — postawię ją na porządku dnia:
Ile szyb rocznie stłuc mamy prawo? Mówisz: ani jednej? — Szaleństwo. — Sam nie wierzysz.
Szkło ponoć wynaleźli jeszcze Fenicjanie.
Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.