Domyślą się sami, to dobrze, a nie, to nie.
Ale przykro.
Na podwórku dzikusów się zna, ale tu całej szkoły znać nie można, więc się częściej przykrość przytrafi. I czasu niema, żeby się umówić.
Więc, jak ktoś pierwszy zabawę pokaże i się spodoba, zaraz wszyscy za nim. On jakby dał hasło. A przyznać trzeba, że warjaci — bo ich warjatami nazywamy — dobre mają pomysły, tylko zrobić nie umią.
Owszem, i my najeżdżaliśmy jeden na drugiego, niby że się tramwaj spotkał z samochodem, albo zderzyły się dwa aeroplany. Ale dwa i tylko bokiem.
Więc gonimy się i uciekamy, a jak jaka warjacka trójka chce najechać, usuwamy się i przystajemy.
— Odejdźcie, nie chcemy.
Dwa wściekłe samochody kursowały przez całą pauzę.
Nasza trójka dobrze była dopasowana. Tylko jeden koń uderzył się w głowę, bo akurat uciekaliśmy przed wściekłym samochodem, a tu lecą zboku. Już nie zdążyłem wyminąć — i bęc — w tamtego głową. — Nawet nie płakał, tylko już nie chciał być koniem.
Mnie się guzik oderwał, ale podniosłem, schowałem, żeby w domu przyszyć.
Tylko w jednem miejscu było bombardowanie. Galopem się tam przelatywało przez tę linję strzałów.
Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.