— Żebyście tylko mieli w lipcu pogodne dnie — ciągnąłem dalej.
— Eee, chyba będzie pogoda w lipcu — odrzekła.
Zawsze sobie trochę odpoczniesz na wsi — łupiłem z nadmiernym wysiłkiem woli.
— Co to za odpoczynek, jak się z dziećmi wyjeżdża — zaprzeczyła.
I zamilkliśmy.
I tak milczeliśmy minut pięć.
— Słuchaj duszko — szepnęła cicho.
— Co, złotko? — zapytałem.
— Zostawiłam ci tylko sześć par skarpetek — ciągnęła żona — jak ci się te sześć par zbrudzi, to je oddasz do prania.
Dobrze.
— A nie zapomnisz?
— Nie, nie zapomnę. A czy ty dosyć bielizny zabrałaś?
— O, dosyć.
Bo gdybyś czego potrzebowała, to się nie krępuj: napisz, to ci przyślę.
— Ale pocóż mam ci robić ambaras?
— Nie, duszko. Ja bardzo chętnie... To mi nie zrobi żadnej różnicy.
Zdawało mi się, że początek dobry, że teraz już pójdzie gładko — i znów wszystko na nic.
— Czy ci nie chłodno?
Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.