— Cokolwiek.
— Może już wrócimy?
— Owszem: bo później tramwaju nie dostaniemy.
— Więc chodźmy.
I wsiedliśmy do tramwaju.
Nie, w domu stanowczo lepiej — myślałem teraz — tak, w domu, rozumie się, że w domu; przecież nie jesteśmy parą kochanków lub młokosów, których księżyc rozmarza. To był zupełnie niedorzeczny pomysł — ta cała przejażdżka.
I powróciliśmy do domu.
— Czy chcesz jeszcze trochę posiedzieć — zapytałem.
— Owszem — odparła żona.
— A może wolisz iść spać? Jutro wstać musisz wcześniej.
— Nie, jeżeli chcesz, możemy jeszcze trochę posiedzieć.
— Usiedliśmy na otomanie.
Uśmiechnęła się i rzekła:
— Ale tyś jeszcze kurjera nie czytał.
Machnąłem ręką wzgardliwie:
— Mam czas jutro przeczytać. Toć to ostatni nasz wieczór.
— A będziesz tęsknił? — spytała.
— Pewnie, że będzie mi przykro — odparłem.
Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.