Zdarzyło się to na pryncypalnej ulicy pewnego wielkiego i ludnego miasta. Miastem tem nie była dobroczynna Warszawa, w czem zresztą niema nic dowcipnego.
Na pryncypalnej tedy ulicy owego miasta było wielu przechodniów. Kim byli owi przechodnie; ile z nich każdy miał rocznego dochodu; ile każdy miał dzieci, grzechów, listów zastawnych, par spodni, przyjaciół, lub krawatów; kto z nich był członkiem kasy pogrzebowej; czy grał w karty, czy w bilard; czy kupował resztki na wyprzedażach, czy też na łokcie «ze sztuki»; jakie wreszcie były ich poglądy na repertuar zmysłowy teatrów, nietakt Ameryki, odrzucającej wspaniały dar Niemiec, wreszcie — na udział stajni polskich na międzynarodowych wyścigach konnych — o tem wspominać również nie będę, gdyż i w tem niema nic dowcipnego.