Tłum bez lornetek patrzy, brwi wzniósłszy do góry i słucha.
I jeden jęk świsnął w śmiechu błazna. I sam się ździwił, wstał, wsłuchał. I znów się śmieje, ale wszyscy milczą. I znów się śmieje, ale sam tylko jeden.
Błyskawicą spojrzenia objął w zdumieniu widzów: magnatów, hulaków, robigroszów, dziennikarzy, urzędników, i artystów, pracowników i próżniaków, łotrów i cnotliwych, skąpców i głupców, i leniuchów i śmiesznych, i nieszczęśliwych, i kupców, i dobrze wychowanych, ich żony, córki i kochanki.
I zapłakał.
I wszyscy widzieli łzy.
I błazen płakał skargą, a potem smutkiem, a potem współczuciem, a potem gniewem, a potem litością.
Chwilami śmiechem płacz załamywał, ale już zaraz znów płakał.
Ktoś pierwszy łzy poczuł pod powiekami, zawstydził się i spojrzał w ziemię. Ktoś drugi w kącikach oczu łzy poczuł. Ktoś trzeci czuł, że mu chłodne krople po gorących spływają policzkach, ktoś czwarty, ósmy, dwudziesty.
A błazen płakał, zawodził.
Chustkę kraciastą wyjął z kieszeni, oczy ocie-
Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.