Ptasznik jeszcze pieścił się zmarłym, jeszcze pragnął go wskrzesić, ogrzać go ciepłem własnego ciała i tchnąć dech własny. Daremnie.
Niósł trupa do dołu wspólnego, idąc powoli, mierzonemi krokami, wspominał pamięć jego, źle, smutno mu było.
Łabędź poszedł w ślad za tamtemi.
Ptasznik rozgarnął puch śnieżny, rozpłatał, wnętrzności wyrzucił, waty i trocin nasypał, oczy zastąpił paciorkami i postawił w klatce, martwego, z lakierowanemi nogami bo sądził, że siebie i innych oszuka.
Teraz już wiedział, że tak być musi. Ani się dziwił, ani próbował walczyć, ani się nawet smucił — i dzień w dzień żywego zastępował bezdusznym trupem.
Przyzwyczaił się nawet i nie bolał. Martwe ptaki nie żyły wprawdzie, ale też nie wymagały opieki i starania.
I marły kanarki, gołębie, szczygły, bociany, sępy małe i duże, ponure i szczebiotliwe, dumne i trzpioty, szczere i zamknięte w sobie, marły, a on je wypychał i ustawiał szeregiem i pokazywał znajomym, ale tylko przez szybę, aby nie poznali, że martwe. Bo mu przykro było, bo nie chciał, aby o tem wiedziano, że on, bogacz niegdyś, tak bardzo zubożał.
Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.