Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

się od zbyt częstego zdejmowania, a kołnierzyk i krawat gniotą się od pochylania głowy.
Przez pierwsze parę dni czułem się jakoś nie swojo, ale dzięki mym nowym znajomym, zastosowanym do nowego stroju, przywykłem do wielu nowych rzeczy: kelnerów przestałem tytułować panami, a nazywałem ich krócej: «ty», żebrakom na ulicy nie dawałem jałmużny, gdyż od wyjmowania portmonetki drą się kieszenie. Stosunki moje z żoną i dziećmi ochłodły nieco: dziecka za skarby świata nie posadziłbym na kolanach, gdyż niszczy to spodnie, a przy tem dziecko może mieć zawalane rączki; sam starałem się nie zbliżać zbytnio do żony, aby nie zgnieść jej peniuaru, a sobie — krawata.
Wpadałem w wściekłość, o ile coś groziło czystości, lub całości mojej garderoby, co, mimo wszelkie przedsiębrane ostrożności, zdarzało się często. Raz stróż pokropił mi nowy sak piaskowego koloru z jedwabnemi wyłogami. Nawymyślałem mu od durniów, błaznów, idjotów, a gdy ten, chcąc mnie przeprosić, dotknął ustami rękawa i pozostawił na nim kroplę wilgotnej tabaki, kazałem spisać protokuł i wsadziłem go na dwa dni do kozy. Innym razem jakiś niewidomy starzec nastąpił mi na gemzowy trzewik, posłałem go do wszystkich djabłów.
Stałem się niezmiernie drażliwy: byle dro-