Ździś nigdy nie dłubał palcem ani w nosie, ani w torcie, nie wyjadał rodzynków z bab wielkanocnych, nie bawił się piaskiem, nie brudził rączek, nie walał ubranek ani kremem, ani wisienkami, ani niczem.
Jak on się ślicznie kłaniał, jak on się umiał grzecznie bawić z dziewczynkami, z jaką powagą i uczuciem deklamował wierszyki na imieninach mamy i papy.
Nigdy nie grymasił: rano wypijał kakao z biszkoptami, potem siedział na kreśle i układał domki z cegiełek, potem zjadał kotlecik z białego mięsa, potem przychodziła freblówka na dwie godziny. Przed obiadem wychodził z mamą na wizyty lub za sprawunkami. Potem jadł obiad. Znów się grzecznie bawił, albo miał lekcję konwersacji francuskiej, albo grał na skrzypcach. Potem jadł kotlecik na podwieczorek. Wieczorem jadł z rodzicami kolację, albo szedł do teatru na operetkę.
Było to dziecko tak rozumne, wykwintne, starannie wychowane, wrażliwe.
Oddano go do szkół.
Wrócił raz do domu z guzem na czole. Ojciec był zagniewany na szkołę, a matka płakała i chciała go już w domu kształcić.
Innym razem wrócił ze szkoły i przy stole, przy rodzicach, zapytał:
Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.