raz pozwalam ci wyjść na pół godziny, dopóki się nie ściemni. Marjanno! idź z panienką na spacer.
Marjanna zarzuciła na siebie chustkę i z głębokim wirem sprzecznych myśli wyszedłem na schody.
Na półpiętrze schwyciłem Marjannę wpół i pocałowałem w buzię.
— Co panienka wyrabia? — dziwi się Marjanna.
A ja opuściłem wualkę na oczy, bo nie chciałem, żeby widziała, że płaczę: «więc to prawda? więc ja... ja... ja... ja... jestem naprawdę panną na wydaniu».
Przecież to straszne! to potworne! to zbrodnia!
Wychodzimy na ulicę.
Mężczyźni są dość zajmujący. Ot, ten na przykład, który przeszedł. Oglądam się, on także. Idzie za nami.
— Marjanno — mówię strwożony. — Co to będzie, jak on nas zaczepi? Będziemy zgubione!
— Nie trzeba się było oglądać — mówi dziewczyna.
Pędzimy kłusem przez ulicę, wpadamy do bramy, do domu, do mateczki.
— Co się stało?
— Jakiś facet chciał nas zaczepić.
Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.