ani iść do cukierni na gazety, albo na bilard, no słowem nic... nic.
Nie wolno mi było rozmawiać z ludźmi, bo mateczka dała mi dwie przyjaciółki, z któremi mi wolno było zdychać z nudów, a jak mówiła mateczka: żyć.
Musiałem chodzić do Filharmonji na koncerty i w niedzielę na spacer w aleje, i mieć oczy spuszczone, i rumienić się, i nosić ciasne buciki, i grać na fortepianie, i czytać po francusku, i chodzić do krawcowej — i ani kieliszeczka wódki w barze amerykańskim. No, rozpacz.
I chodziłem do ciotek, i byłem tak skromny, że mi się aż czasem kiszki skręcały. Wy, mężczyźni, najmniejszego wyobrażenia nie macie, co to było dla mnie — owo chodzenie do ciotek — i ani jednej partyjki w winta — i ani jednego bilardu, i ani jednego kieliszeczka.
A mateczka mówi:
«Cera».
Wy nie wiecie, co to jest — cera. Nieee, to coś okropnego.
«Cera, nos, oczy, uszy, usta, ręce, biodra, włosy», o tem wszystkiem mówiono właśnie u ciotek.
— Ślicznie dziś wyglądasz. Wczoraj dobrze wyglądałaś. Obyś jutro dobrze wyglądała. Niechże cię ucałuję: jak ty wyglądasz.
Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.