Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cieszy mnie to — odparłem niechętnie.
Poczciwy Władek jeden tylko szczerze zajmował się moim losem, po za godzinami pracy biegał z wywieszonym językiem po mieście, każdemu opowiadał o «fatalnem położeniu swego przyjaciela ze szkolnej ławy», i regularnie co dwa dni wpadał do mnie z krzykiem:
— Mam dla ciebie świetną posadę: 1500 rocznie, mieszkanie, opał, światło. Mówię ci: cud.
Rezultat był taki, że budził mi dzieci, a nas wyprowadzał z równowagi i pogrążał w jeszcze większe zniechęcenie. Z początku rzucałem mu się na szyję, potem tylko dziękowałem serdecznie, potem mówiłem:
— Zobaczymy.
A dziś oto miałem serdeczną chęć powiedzieć:
— Idź sobie do djabła, mój kochany, i nie budź bachorów.
Bo wszystkie sto dwadzieścia rekomendacji Władka na djabła się nawet nie zdały.
— Ja wiem, że ty mi nie wierzysz — odparł smutnie — ale zobaczysz, przekonasz się.
Rozwinął butelkę z papieru, poprosił o grajcarek. Otworzył. Poprosił o kieliszek, a ponieważ kieliszka nie miałem, wziął szklankę i do połowy napełnił wódką, zwaną monopolem.
— Masz, pij!
— Zwarjowałeś?