wnętrza gór, głębie oceanów, zawrotny ruch maszyn i genjusz ludzki — na całym wielkim świecie.
Czy widzicie obraz?
Olbrzymie składy ciągną się na dziesiątki mil; wyrastają biura potworne, jak za dotknięciem laski czarodzieja; pieni się zwarta rzesza pracowników; płyną rzeki wezbrane towarów ze wszystkich krańców świata; zjeżdżają kupcy wszyscy, od sztywnego anglika, buńczucznego niemca, zwinnego francuza — do dzikiego kirgiza, kędzierzawego negra, bladego beduina.
Każdy łokieć płótna lub sukna, każdy rower, samochód, tuzin guzików, zegarek, brylant, węgiel, jajko, szklanka, fijołek, strusie pióro, daktyl czy księga mędrca, zanim dobiegnie do mety, musi przejść przez Warszawę — centralny punkt wszechświatowego handlu.
Piędź po piędzi zbliżałem się w mozole do upragnionego celu. Podpisałem umowy z kolonistami, miljarderami, kacykami, murzami, fabrykantami, właścicielami kopalni, Dalaj-Lamą tybetańskim, a wszędzie za pierwszy stawiałem warunek, by cała administracja niebywałego, bajecznego przedsiębiorstwa, cały personel, od dyrektorów poszczególnych wydziałów aż do zwyczajnych tragarzy — by spoczywało to wszystko w rękach sił krajowych.
Pomyślcie, co za olbrzymie zapotrzebowanie
Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.