Pozostali przy stole biesiadnicy — opuścili swe miejsca.
Do nauczyciela zbliżył się inny tak sobie i łagodnie położył mu rękę na ramieniu.
— Opowiem panu bajkę — rzekł:
Był w Ameryce pewien wielki kaznodzieja i znakomity mówca. Arystokracja New-Yorku wymogła, by wygłosił kazanie w jednej z najwspanialszych świątyń stolicy. Przybył cały wielki świat: panie postrojone, panowie, jak na balu. Nastrój był niezmiernie swobodny. Zgóry się już cieszono spodziewaną ucztą. Przypuszczano, że znakomitość wysilać się będzie, by ich olśnić czarem swej wymowy. Wreszcie ukazał się. Cisza. Oczekiwanie. A on im rzekł tylko tak:
«Marne, ułomne, liche owieczki, moje! Poco mam wam mówić, jak postępować należy? Wy wiecie, wiecie i bezemnie! Tylko nie chcecie, mili moi, postępować inaczej. Więc szkoda słów».
I poszedł sobie...