ka, piłka, krokiet, to flirt rodziców... Za co im się wdzięczność należy?
Pokiwał głową.
— Cóż? Rozumie się, że pan się ze mną nie zgadza?
— Owszem... owszem... ale widzi pan... Rodzice — to rodzice, a dziecko — to dziecko. Co tu dużo gadać?
I zdanie to, proste w swej myśli i budowie, podziałało na mnie łagodząco, jak porcja lodów śmietankowych w żarny dzień letni...
Szalałem niemal, widząc wokoło siebie taki rozpaczliwy brak inicjatywy, brak pomysłowości, brak myśli społecznej.
— Rutyna głupia, ślimacza, zakatarzona, zaspana, mdła, duszna, ślepa i głucha! Ruszyć tę masę drzemiącą, rozbudzić rakietami górnych myśli, ostrogami bodaj zmusić do porzucenia tego końskiego stępa. Niech to się do pioruna nie rusza tak ociężale, z temi świstami astmatyka i niezdarstwem tłustej świni, ryjącej się w gnojówce... Błyskawice wieszczych natchnień i gromy pobudki społecznej mają ten skutek zaledwie, że oczy zmuszą do zmrużenia powiek i przerwą jedno szerokie ziewnięcie... I cóż na to poradzić — no mów pan!...
A on? Potarł czoło i rzekł:
Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.