wywrzeć swą złość. Ja mu się akurat nawinąłem, więc się do mnie najbardziej przyczepił. No trudno.
Ja wogóle jestem z gruntu poczciwości człowiek.
No: racja czy nie?
Ale w naszem biurze, proszę was, pracuje jeden młodzik. Pracuje, to i pracuje, Ja tam nikomu w drogę nie wchodzę, mnie tam nic nie obchodzi, kto pracuje, kto nie pracuje. Dla mnie tam wszyscy mogą choćby na głowie chodzić, byle się znowu do mnie nie wtrącali.
A on, panie, ten gołowąs, wstaje nagle i powiada:
— Panowie, jak wy się zapatrujecie na zachowanie naszego kolegi?
A że on siedzi akurat obok mnie, więc ot tak sobie zapytałem:
— Jakiego kolegi?
— Bo myślałem, że on ma na myśli naczelnika, więc ździwiło mnie to nagłe koleżeństwo.
— Pan się jeszcze pytasz, jakiego kolegi? — odpowiada. — Ja właśnie pytam, czy tu się znajdzie kto taki, co panu po tem wszystkiem zechce podać rękę.
— A cóż ja takiego zrobiłem? — pytam zdumiony.
Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.