Siedzi sobie oficer białego garnizonu u telegrafisty, pali fajkę i gawędzi o tem i o owem.
— Ot psie życie, siedzieć tu ciągle w tej murzyńskiej wiosce na brzegu pustyni — i świata bożego nie widzieć. Od czasu, jak był tu król Maciuś, i teraz ciągle przesyłają przez naszą wieś klatki z dzikiemi zwierzętami i worki ze złotem od króla Bum Druma, jeszcze się bardziej przykrzy. Takie zwierzęta będą sobie mieszkały w Maciusinej stolicy, w pięknem mieście, wśród białych ludzi, a ja — człowiek, mam do śmierci siedzieć na tem pustkowiu. Dawniej to choć murzyni się buntowali, więc się wojowało z nimi. A jak się zaprzyjaźnili z królem Maciusiem, siedzą cicho, nie napadają na nas, i licho wie, poco my tu jesteśmy. Jeszcze rok albo dwa, to i strzelać się zapomni wreszcie.
Telegrafista chciał coś odpowiedzieć, a tu nagle telegraf zadzwonił.
— Ocho, depesza jakaś.
Aparat stukał, a na białym pasku papieru zaczęły się pokazywać litery.
— Ocho ho, ciekawa nowina.
— A co takiego?