dziestu profesorów uczonych. Dokładnie obliczone były zgodnie z siłą wiatru. Kierunek mieli jeden, bo w powietrzu nie mieli potrzeby omijać żadnych przeszkód.
Więc co się stało?
O siódmej rano mieli przefrunąć nad ostatnią trzecią oazą, a tymczasem jest już czterdzieści minut po siódmej, a pod nimi piasek i piasek.
— Jak długo możemy się jeszcze trzymać w powietrzu?
— Jeszcze najwyżej sześć godzin. Benzyny możeby starczyło na dłużej, ale oliwy ta bestja tyle wypija, że rady sobie dać nie można. Gorąco jest, to jej się chce pić — nie dziwota.
Rozumieli tę potrzebę napoju, bo i oni mieli niewielki zapas wody.
— Niech wasza królewska mość pije — mówi lotnik — mnie mniej wody potrzeba, bo nogi moje zostały w kraju, i już im woda niepotrzebna. Oj, trudno mi będzie po śmierci na czworakach wracać do domu, żeby swoje nogi odszukać.
Żartował niby, ale Maciuś widział, że odważny lotnik łzy ma w oczach.
— Czterdzieści pięć minut po siódmej.
— Pięćdziesiąt minut po siódmej.
— Ósma godzina.
A oazy nie widać.
— Gdyby jakaś burza albo co, nie żalby było ginąć. Ale tak wszystko szło dobrze. O dziesięć sekund za wcześnie minęli pierwszą oazę, o cztery sekundy za późno minęli drugą oazę. Fruną z tą samą szybkością — no niechby o pięć minut się spóźnili. Ale — cała godzina.
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/212
Ta strona została uwierzytelniona.