lili w lesie parę tysięcy ognisk i tańczyli, grali, śpiewali. Każda muzyka co innego grała, każde plemię co innego śpiewało.
Że nie byli tu tylko poddani Bum–Druma, poznał Maciuś po ich strojach. Jedni musieli być z lasów, bo przybrani w zieleń i pióra ptaków, drudzy nosili na plecach pancerze wielkich morskich żółwi, inni przystrojeni w skóry małp, jeszcze inni zupełnie nadzy, tylko w nosach i w uszach mieli ozdoby.
Nie bał się Maciuś, bo już nieraz patrzał odważnie śmierci w oczy, ale sam jeden daleko od domu, wśród tylu tysięcy dzikusów, sam jedniusieńki... Nie, tego było zawiele nawet dla mężnego serca Maciusia. A gdy przypomniał sobie jeszcze poczciwego towarzysza, który w tak tajemniczy sposób zginął, taka go opanowała żałość, że wybuchnął głośnym płaczem.
Maciuś zajmował osobny szałas ze skór lwich i tygrysich i myślał, że może się swobodnie wypłakać, że go nikt nie usłyszy. Ale się omylił. Mała Klu–Klu czuwała, mała Klu–Klu nie odstępowała Maciusia ani na krok. I teraz znów zobaczył ją przy świetle ogromnego brylanta. I Klu–Klu płakała, położyła swą małą czarną rączkę na jego czole i zalewała się rzewnemi łzami.
O jak żałował Maciuś, że nie zna języka ludożerców. Klu–Klu wszystko by mu powiedziała. Mówiła coś do niego, mówiła bardzo powoli i po parę razy powtarzała ten sam wyraz. Myślała, że tak może Maciuś zrozumie. Pokazywała coś na migi. Ale z tego wszystkiego dwóch rzeczy domyślił się Maciuś: że Klu–Klu jest jego najwier-
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.