kule zielone, czerwone lecą ku niebu. Węże ogniste. Młynki, raz wraz inne kolory. A okrzyk podziwu wydarł się ze wszystkich piersi, gdy zapalono ognisty wodospad. I wszystko to wśród huku i strzałów.
— Jeszcze, jeszcze! — wołali afrykańscy królowie zdumieni i oczarowani, nazywając Maciusia Królem Stubarwnego Nieba i Pogromcą Ognia.
Ale trzeba było wcześniej iść spać, bo na jutro rano naznaczony był odjazd.
Sto orkiestr grało na ulicach, kiedy samochody królewskie odwoziły gości na kolej. I dziesięciu królewskiemi pociągami opuścili biali, czarni i żółci królowie gościnną stolicę Maciusia.
— Odnieśliśmy wielkie dyplomatyczne zwycięstwo — rzekł prezes ministrów, zacierając ręce, w powrotnej drodze.
— Co to znaczy? — zapytał Maciuś.
— Oto genjusz — powiedział prezes. — Wasza królewska mość, nie wiedząc wcale, zrobiłeś rzecz wielką. Zwyciężać można nie tylko na wojnie: pobić i kazać sobie coś dać za to. Bez wojny, dyplomatyczne zwycięstwo, — to wycyganić coś potrzebnego. Mamy port, to najważniejsze.
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/259
Ta strona została uwierzytelniona.