opiekował się całym światem, a którym nie miał się kto zaopiekować, bo nie ma mamusi.
Po tygodniu podał mu doktór lustro:
— Już prawie król, czy nie?
— Jeszcze nie — odpowiedział Maciuś, któremu dziwnie przyjemny był ten pieszczotliwy ton doktora, któremu dziwnie przyjemne było, że go traktują jak dziecko i nie nazywają królewską mością.
Maciuś stał się znów żywy i wesoły, z trudem zapędzał go doktór na parę godzin do łóżka.
— A co tam piszą w gazecie?
— W gazecie piszą, że król Maciuś jest chory i tak samo, jak wszystkie dzieci w jego państwie, wyjeżdża jutro na całe lato na wieś, na wypoczynek.
— Jutro? — ucieszył się Maciuś.
— Tak, w samo południe.
— A kto jedzie?
— A no ja, kapitan z dziećmi, no i chyba Klu–Klu, bo z kim by się tu została?
— No rozumie się, że Klu–Klu musi pojechać z nami.
Tylko dwa papiery podpisał Maciuś przed wyjazdem: że zastępować go będzie prezes ministrów w sprawach obywateli dorosłych i Felek we wszystkich sprawach dzieci.
Dwa tygodnie nic nie robił Maciuś, tylko się bawił. Zabawy prowadziła Klu Klu. Różne polowania, wyprawy wojenne, śliczne budowała z gałęzi szałasy i ich nauczyła. Jedne zabawy odbywały się na ziemi, a drugie na drzewach. Z początku Klu–Klu nie umiała chodzić w trzewikach.
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/264
Ta strona została uwierzytelniona.