Śmiertelnie obrażony wrócił Maciuś do pałacu.
Nigdy, ale to nigdy noga jego w sejmie dziecięcym nie postanie.
Taka czarna niewdzięczność. Taka zapłata za jego pracę, jego dobre zamiary, jego podróże, w których omal nie postradał życia, — jego bohaterską obronę kraju.
— Czarnoksiężnikami ich robić, lalki im dawać do samego nieba, głupcom takim. Szkoda, że zaczął to wszystko. Dach im przeciekał, jedzenie było niedobre, zabaw nie było. A w jakiem państwie dzieci mają taki ogród zoologiczny? A mało było fajerwerków, muzyki wojskowej. Gazetę dla nich wydaje. Nie warto było. Ta sama gazeta jutro obwieści całemu światu, że go kotem–Burkiem i Maciusiem–kanarkiem nazwali. Nie, nie warto było.
I Maciuś kazał powiedzieć, że ani listów dzieci czytać nie będzie, ani po obiedzie audjencji nie będzie: nie chce dawać więcej prezentów. Dosyć!
Maciuś zatelefonował do prezesa ministrów, żeby zaraz przyjechał w bardzo ważnej sprawie; chciał się poradzić, co robić.
— Proszę mnie połączyć z prywatnem mieszkaniem prezesa ministrów.