Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/353

Ta strona została uwierzytelniona.

I nagle, kiedy Maciuś spiesznie dosiadał konia, spojrzał na miasto i — oniemiał.
— Nie, to być nie może. To jakaś straszna omyłka. Nie, to mu się tylko zdaje.
Niestety, tak było.
Na wszystkich wieżach miasta powiewają białe chorągwie: stolica się poddaje.
Już pędzą w stronę miasta gońce z rozkazem:
— Zerwać te białe płachty! Rozstrzelać tchórzów i zdrajców.
Niestety, zapóźno.
Dostrzegł nieprzyjaciel te szmaty hańby i niewoli, zrazu się zdumiał, ale wnet ochłonął.
Bitwa ma to do siebie, że wystarczy wypić jeden kieliszek, żeby być pijanym, ale wystarczy jeden poświst kuli, aby pijany natychmiast wytrzeźwiał.
Strach, nadzieja, rozpacz, chęć zemsty — szybko po sobie następują.
Żołnierz przeciera oczy. Co to? Sen, czy prawda? Armaty Maciusia jakoś zamilkły, lwy i tygrysy leżą poszarpane przez kule. A tu — białe chorągwie mówią, że miasto się poddaje. Co to wszystko znaczy?
I tu młody król zrozumiał.
Krzyknął:
— Naprzód!
Za nim powtórzyli to samo oficerowie, za nimi żołnierze.
Maciuś widział wszystko, ale był bezsilny.
Wracają — formują się w szeregi — podnoszą porzucone karabiny. Białe flagi znikają, ale zapóźno.
Idą — już tną nożycami druty kolczaste.