— Wasza królewska mości — drżącym głosem przemawia jakiś stary jenerał.
Maciuś wie, co chce powiedzieć. Zeskoczył z konia i blady jak płótno — powoli i głośno rzekł:
— Kto chce zginąć, niech idzie za mną.
Niewielu znalazło się chętnych: Felek, Antek, Klu–Klu, kilka dziesiątków żołnierzy.
— Dokąd pójdziemy? — pytają.
— Pusty a mocny jest budynek, gdzie stały klatki lwów. Tam bronić się będziemy, jak lwy, po królewsku.
— Nie zmieścimy się wszyscy.
— Tem lepiej — szepnął Maciuś.
Było pięć samochodów w pobliżu: wsiedli, zabrawszy, co się dało z broni i nabojów.
Kiedy ujechali trochę, odwrócił się Maciuś i spojrzał:
Nad obozem powiewała biała chorągiew.
I przyszło Maciusiowi na myśl, jak dziwnie zadrwił z niego los: dał rozkaz, aby miasto zrzuciło z siebie to piętno hańby i niewoli, a teraz oto już nie miasto starców, kobiet i dzieci, wystraszonych paru dziesiątkami bomb, ale armja, wojsko, bezradne i bezsilne wobec wroga — zdaje mu się na łaskę i niełaskę.
— Dobrze, że niema mnie między nimi — powiedział Maciuś. — Nie płacz Klu–Klu, piękną śmierć będziemy mieli. I nie będą już mówili, że królowie prowadzą wojny, ale giną w nich tylko żołnierze.
Pięknie umrzeć — oto było jedyne pragnienie. I nagle — zjawiła się ciekawość:
— Jaki też pogrzeb urządzą mi moi wrogowie.
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/354
Ta strona została uwierzytelniona.