okien obsypywany kwiatami — winien był opuszczać stolicę, — ukradkiem wymyka się, jak złodziej, by spełnić swój święty obowiązek obrony kraju i poddanych — i oto jedna za drugą spadają na niego obelgi.
Koniak i łosoś szybko rozchmurzyły oblicza żołnierzy.
— Królewski koniak, królewski łosoś — chwalili.
Nie bez radości przyglądał się Maciuś, jak koniak guwernera zapijali żołnierze.
— No, mały kamracie, golnij i ty krzynę; zobaczymy, czy umiesz wojować.
Nareszcie Maciuś pije to, co pijali królowie.
— Precz z tranem! — zawołał.
— He, he, — to jakiś rewolucjonista — odezwał się młody kapral, — a kogoż to ty nazywasz tyranem. Przecież nie króla Maciusia? Bądź no ostrożny, synek. Za takie jedno precz można dostać kulką tam, gdzie nie potrza.
— Król Maciuś nie jest tyranem, żywo zaprzeczył Maciuś.
— Mały jeszcze: nie wiadomo, co z niego wyrośnie.
Maciuś chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Felek zręcznie na inny temat skierował rozmowę.
— Powiadam wam, my we trzech idziem, a tu jak nie huknie: myślałem, że bomba z aeroplanu. A to tylko skrzynia z rakietami. Potem gwiazdy takie spadły z nieba.
— A po djabła im rakiety do wojny.
— Żeby oświetlać drogę, jak niema reflektorów.
— A tam obok stoi ciężka artylerja. Konie
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.