było widno — i chociaż mniej strzelano, bo zmęczeni naprzemian strzelali i spali, ale bitwa dalej trwała.
— Nie daliśmy się, — mówili zadowoleni żołnierze.
— Nie daliśmy się — telefonował porucznik do sztabu.
Bo i telefon zdążyli już przeprowadzić.
Jakież więc było ich ździwienie i gniew, gdy nazajutrz otrzymali rozkaz, żeby się cofać.
— Dlaczego? — wykopaliśmy rowy, zatrzymaliśmy wroga, możemy się bronić.
Gdyby Maciuś był porucznikiem, napewno nie posłuchałby rozkazu. To pewnie pomyłka jakaś. Niech pułkownik tu przyjdzie, niech zobaczy, jak dobrze się biją. Tamtych tylu zabitych, a u nich jeden tylko ranny w rękę, bo kiedy strzelał z rowu, wysuniętą rękę drasnęła nieprzyjacielska kula. Skąd pułkownik zdaleka może wiedzieć, co tu się dzieje.
Była chwila, kiedy Maciuś gotów był krzyknąć na cały głos:
— Ja jestem król Maciuś. Niech sobie pułkownik co chce rozkazuje, a ja nie pozwalam się cofać. Król jest starszy od pułkownika.
Jeżeli tego nie zrobił, to że nie miał pewności, czy mu uwierzą i nie wyśmieją.
I poraz drugi przekonał się Maciuś, że w wojsku rozumować nie wolno, a trzeba bezzwłocznie wykonywać rozkazy.
Przykro było rzucać z takim mozołem wykopane rowy strzeleckie, zostawiać nawet część zapasów, chleba, cukru i słoniny. Przykro było
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.