— Prawda! I mnie wydawał się jakiś znajomy, a nie mogłem sobie przypomnieć.
I chcieli go fotografować do gazety.
— Za nic w świecie.
Napróżno mu tłomaczyli, że może król Maciuś przyśle mu medal, jak przeglądając obrazki — zobaczy takiego małego żołnierza.
— Poślesz ojcu, głupi, swoją fotografję, to się ucieszy.
— Nie i nie!
Dosyć miał Maciuś tych fotografji, zresztą bał się nie na żarty. A nuż poznają, domyślą się.
— Dajcie mu spokój, kiedy nie chce. A może ma rację. Jeszcze się król Maciuś obrazi, będzie mu przykro, że jeździ samochodem po stolicy na spacer, gdy jego rówieśnicy otrzymują rany.
— Co to — do pioruna — za Maciuś, o którym ciągle mówią?
Maciuś pomyślał — „do pioruna“ — bo już dawno zapomniał etykietę i nauczył się gwary żołnierskiej.
— Jak to dobrze, że uciekłem i jestem na froncie — pomyślał jeszcze król Maciuś.
Nie chcieli wypisać Maciusia ze szpitala, nawet prosili bardzo, żeby został, że przyda się: herbatę rannym dawać będzie, w kuchni pomoże.
Oburzył się Maciuś.
— Nie, za żadne skarby! Niech sobie ten malowany Maciuś w stolicy rozdaje w szpitalach prezenty i chodzi na pogrzeby oficerów — on prawdziwy król Maciuś — pójdzie znów do okopów.
I wrócił.
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.