wał do artylerji. Zaraz zaczęli strzelać do nieprzyjacielskiej prochowni. Dwanaście razy nie trafili, a trzynasty raz widocznie trafili w nieprzyjacielską prochownię. Bo jak nie huknie, aż całe niebo zrobiło się czerwone — taki dym, aż dusi.
Zakotłowało się tam w nieprzyjacielskich okopach. Porucznik podniósł w górę Maciusia i trzy razy powiedział:
— Zuch chłopak, zuch chłopak, zuch chłopak.
A no dobrze. Jeszcze więcej go kochają. Bo w nagrodę dano oddziałowi całą beczułkę wódki — a że nieprzyjaciel nie miał teraz prochu, więc przez trzy dni spać mogli spokojnie. I porucznik nie zabraniał nawet wyjść trochę z okopów, wyprostować plecy. A tamci siedzą i tak się złoszczą, że nic nie mogą poradzić.
I znów wszystko poszło po staremu. W dzień Maciuś uczy się u porucznika, a czasem kopie trochę, bo deszcz ciągle psuje okopy, to go wyślą na wartę, to postrzela. I dużo razy myślał Maciuś:
— Jakie dziwne. Tak bardzo chciałem wynaleźć szkło palące, żeby wysadzać w powietrze nieprzyjacielskie prochownie. I chociaż niezupełnie, ale trochę się spełniło moje życzenie.
I tak skończyła się jesień — i nadeszła zima.
Śnieg upadł. Przysłano im ciepłe odzienie. Biało było i cicho.
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.