na latarnię morską. Teraz dopiero widzi, jaki jest silny i rozumie, dlaczego zwyciężył Filipa.
— Jestem zahartowany! — myśli Maciuś.
I chociaż głodny, śpiący i zmęczony, pędzi, jak na skrzydłach, jakby go goniły — sam nie wie, czy cierpienia czy to słowo honoru, że dopomoże. Pędzi na swejem czółnie, jak wicher.
O świcie tyle się tylko zatrzymał, żeby zerwać trochę owoców — i dalej, bo tam czekają.
Dwie miał w drodze przygody: raz zdrzemnął się trochę — łódka sama płynęła. Ale prąd ją pchnął w stronę brzega. I mało co nie dostał się w paszczę hippopotama: dobrze, że wioseł we śnie nie puścił. Drugi raz omal nie przewrócił czółna, gdy napłynął na wielkiego krokodyla. Gdyby w tem miejscu wpadł w wodę, napróżno czekałyby czarne dzieci na pomoc.
Z początku niby układa Maciuś plan, co zrobi, jak już będzie u celu. A potem przestaje myśleć, — nic nie wie, — jakby nie był wcale człowiekiem, jakby był tylko maszyną, która bije wodę wiosłami, jakby był żelazną śrubą okrętową, którą widział podczas pierwszej podróży do Bum-Druma.
I nie ździwił się ani ucieszył, kiedy zobaczył miasto nad rzeką.
Są biali. Jest poczta. Jest biały garnizon. Jest telegraf. Telegrafista jeszcze był w swojem mieszkaniu. Ładny domek niedaleko rzeki — w ogródku. Patrzcie tylko: tam takie nieszczęście, tyle dzieci ginie, a tu żyją sobie ludzie spokojnie i nic nie wiedzą. Telegrafista podlewa kwiaty na klombie, a koło niego w białej sukience biega wesoło taka
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.