Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/201

Ta strona została uwierzytelniona.

dzono w wielu miastach kluby dla dzieci. Nauczyciele zbierali się i radzili, co robić, żeby w klasie było cicho, i żeby nie dawać łap, nie ciągnąć za uszy, nie stawiać w kącie. Znów pozwolono sprzedawać fotografię Maciusia, a za zielony sztandar tylko krzyczeli, ale nie zostawiali w kozie. Rozumie się, że nie wszyscy byli zadowoleni, ale byli i tacy, którzy mówili, że nicby się złego nie stało, gdyby dzieci miały własnego króla.
W mieście Kikikor odbył się pierwszy zjazd dzieci szkolnych z całego kraju, po jednem z każdej szkoły. I ten zjazd — to był prawie parlament.
Więc młody król-intrygant widzi, że źle. Nie jest królem, tylko następcą tronu, a ojciec stary, na wszystko się zgadza. Więc zebrał takich samych, jak on intrygantów, i potajemnie radzą, co robić z Maciusiem. Do bandy młodego następcy tronu należał szpieg, jeden generał, jeden pułkownik, jeden naczelnik więzienia, dwóch adwokatów, żona ministra i kilku zwyczajnych łobuzów. Oni to właśnie porwali Maciusia i pod obcem nazwiskiem osadzili w najcięższem więzieniu.
Bo więzienia tak samo, jak szkoły, bywają różne. Jedne lepsze, a drugie bardzo surowe.
Więzienie, gdzie osadzono Maciusia, była to stara, zrujnowana forteca, przeznaczona dla największych przestępców. Tylko dwa razy na rok dawano kawę, a tak — tylko wodę i chleb razowy. Spacerów żadnych, tylko ciężkie roboty, najwięcej pod ziemią. Podczas roboty nie wolno było rozmawiać. Za każde słowo dawano jedną rózgę. Dziesięć słów — dziesięć rózeg, sto — sto.