Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.



Miał już Maciuś taką naturę, że nigdzie nie było mu źle, byle coś nowego zobaczyć. Więc pierwszy tydzień, choć więzienie było straszne, — przeszedł mu prędko. Dozorca krzyczał na niego: „psi synu“ i groźnie wywijał batem, ale go nie uderzył. Kajdany zdjęli, i nawet się trochę wstydził, że jest wyjątkiem. I zbrodniarze już mu się mniej straszni teraz wydają. Jeżeli który zaklął zbyt brzydko, zaraz ktoś się odzywa: „wstydu nie masz, przy dziecku klniesz, jak ostatnia cholera“. Robią z chleba różne rzeczy i dają Maciusiowi:
— Masz, raku zatracony, baw się.
Chleb do lepienia trzeba długo gryźć w ustach, żeby się zrobił zupełnie miękki i bez jednej kruszynki; wtedy można ulepić, co się tylko chciało. A więźniowie najwięcej lepili kwiaty. Za to Maciuś rozdał w niedzielę swoje papierosy. A wszystko to było jakieś tajemnicze i bardzo ładne, bo nic nie mówili, a wiedział, że go lubią.
— Biedni ludzie, — myśli Maciuś, — niby są biali, a mało się różnią od ludożerców.
I bójki ich były dziwne. Pobiją się, pokrwawią, a niema w nich złości; jakby się z nudów bili i tęsknoty.