— Jeden los nas bije, — usłyszał raz Maciuś.
Długo myślał, leżąc na tapczanie, co znaczy, los.
Po tygodniu zmieniono mu celę na lepszą, bo stał w niej piec, i nie było tak zimno. Śmieszne się może wydać, że lepsze są cele z piecami, bo w nich nie palono nigdy. A jednak przyjemniej, gdy stoi sobie w kącie, bo jest nadzieja, że może napalą. Niektórzy więźniowie podobno kradli po kawałeczku, a jak już garstkę węgla uciułał, co czasem dwa miesiące trwało, — to sobie wreszcie raz napalił zapałką od papierosów. Bo do dziesięciu niedzielnych papierosów dodawali siedem zapałek.
W niedzielę przez dwadzieścia minut wolno było rozmawiać. Rozmawiali najczęściej o kawie.
— Podobno w tym roku mają dawać po trzy kostki cukru.
— Co rok tak mówią od lat dziesięciu, jak tu siedzę. Może mają dawać, a sami zeżerają, psiakrew.
— Czego w niedzielę chamie przeklinasz.
— Zapomniałem.
— To nie zapominaj, psia jucho.
Aż naczelnik wyjechał służbowo na tydzień do stolicy. Niby się nic nie zmieniło, a wszyscy się cieszą.
— Naczelnik wyjechał.
Więc co? Tak samo noszą kosze z węglami, tak samo łańcuchy brzęczą, tak samo bat świszcze, i nie wolno rozmawiać. Nawet tak samo wywołują co wieczór na rózgi do kancelarji; a jednak jest jakby swobodniej. I w Maciusia wstąpiła nadzieja.
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.