Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

Pod wieczór rzucił się dozorca na Maciusia:
— A ty co myślisz, — żeś lepszy? — Myślisz, żeś dziecko? Tu niema dzieci, a kryminalni. Kajdany mu zdjęli, to psubrat myśli, że szlachcic. Do kancelarji!
Znów krzyczał Maciuś: „oj już nie będę, oj boli, boli“, znów ławka dostała, że aż huczało. Znów dozorca kazał zemdleć z bólu i zaniósł go nie do celi, ale do siebie.
— Słuchaj mały, tylko bez bujania, czy to prawda, że jesteś królem?
— Jestem.
— Bo mnie tam wszystko jedno. Nie dlatego mówię, żeś król, ale żeś podobny do synka, który mi umarł. Jedyne szczęście miałem w psiem życiu, i Bóg je zabrał. A potem przyszło to wszystko. Więc ruszaj na cztery wiatry, rozumiesz, bo jak nie, to...
Z przyzwyczajenia wywinął batem w powietrzu.
— Bo jak nie, to wiedz, że każdy po roku już ma suchoty, a po dwóch latach kopyta wyciąga, rzadko który pięć lat przeżyje, a tylko sześciu mamy, którzy wytrwali lat dziesięć. I to są chłopy, jak dęby, a nie takie pisklęta, jak ty. Więc ruszaj psubracie, mówię ci jak ojciec rodzony — i pomódl się tam na wolności za duszę mojego dzieciątka, bo modlitwa katorżna i Bogu niemiła.
Wyjął z kuferka ubranie zmarłego jedynaka, a zanim ubrał Maciusia, trzy razy ucałował.
— Takie same miał psi syn oczy, jak ty, i taką samą miłą, jak ty mordę.