— Rozumiem, panie profesorze.
— No już dobrze — dobrze. Napij się i ty trochę.
— Pokornie panu profesorowi dziękuję.
— Ja tam nie profesor, a zwyczajny felczer. Ale uczyłem się u profesorów. Dwie piątki miałem na patencie: z anatomji i chemji. Wodę pod mikroskopem i powietrze widziałem. Sam radca sanitarny mnie egzaminował. A łysy był jak kolano.
Czytał Maciuś świadectwo, bo mu je dozorca przyniósł do czatowni.
— Czytaj Maciusiu, a jak ci się znów uda być królem, będziesz przynajmniej wiedział jak ludzi męczą. Nie jesteśmy najlepsi, to prawda, ale i najgorszym należy się sprawiedliwość.
Te cztery dni, które spędził Maciuś w czatowni, kiedy nic nie mógł robić, wtulony w kąt — i tylko słuchał, jak wicher wyje przez otwory okien, — porównywał Maciuś z samotną wieżą na bezludnej wyspie — i myślał, czem one do siebie podobne.
A piątego dnia przyjechał naczelnik. Zebrał wszystkich więźniów i krzyczy:
— Jak tu przyjadą i będą się pytali, czy był między wami jaki mały więzień — taki chłopak — żebyście powiedzieli, że nie. Rozumiecie? Jeżeli kto powie, że tak, dostanie dwieście batów. A jeżeli powiecie, że nie, to do kawy na Wielkanoc dostanie każdy cztery kostki cukru. Rozumiecie? Nie chcę was oszukiwać: ten mały zbrodniarz dostał się tu nieformalnie. Ale już odesłaliśmy go do innego więzienia. Więc każę wam i rozkazuję,
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/212
Ta strona została uwierzytelniona.