w miasteczku, przez które przechodził. Tak lepiej. Przynajmniej go szukać nie będą.
W drodze z tym i owym zagada, — podwiozą go mało — wiele, — widzą, że z obcych stron. Znudziło się Maciusiowi kłamać.
— Jestem sierota. Wracam tu i tu.
Na resztę pytań odpowiada:
— To długa historja.
I najciekawsi więcej się nie pytają.
Aż zaszedł do ziemi, której był królem. Ukląkł i ucałował, jakby ją witał czy też przepraszał.
Zatrzymał go strażnik graniczny.
— Ty skąd?
— Ze świata.
— Dokąd?
— Do domu.
— A gdzie twój dom?
— Gdzie mój dom? Nie wiem.
— Masz papiery?
Przypomniał sobie Maciuś, że mu dozorca dał jakiś fałszywy papier. Podał go.
— Syn dozorcy więzienia?
— Nie, — powiedział Maciuś z uśmiechem, — syn króla.
— Ho-ho! Wysokiego jesteś rodu. No ruszaj.
Nie uwierzył. A Maciusiowi wszystko jedno. Zmęczony. Nic mu pszczółki nie powiedziały — idzie w stronę stolicy, ale coraz wolniej. Zmęczony i głodny. Już niema ani grosza. Cały jego majątek — fotografja matki — taka wytarta, że tylko jeden Maciuś poznałby królowę. Cały jego majątek — to ta fotografja, muszelka, kamyk i czarna
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.