Marcinek zostanie tymczasem u nauczycielki, a jak się douczy arytmetyki, przejdzie do starszego oddziału.
Nauczycielka jest dla Maciusia-Marcinka bardzo dobra, a chłopców drażni jakoś. Probują i tak i owak: to powiedzą coś, żeby się roześmiał, to pchnie go który na próbę, czy się bić umie; ten chce się zaprzyjaźnić, żeby mu powiedział, skąd się wziął, co za jeden. — A może się rozłości, a może rozdokazuje później, kiedy się ośmieli.
— Ty się nie bój. Pani ci nic nie zrobi. — Nauczyciel — to co innego. A pani dooobra.
„Dooobra“ mówili tak, jakby żartowali.
Czekają, — niecierpliwią się, — a między jedną a drugą próbą — zawsze ktoś rzuci:
— Przybłęda.
Jeden mówi: „cicha woda“, drugi że „świętoszek“, trzeci: „lizuch“, czwarty „panienka“.
A Maciuś przypomniał sobie kanarka klatki i wolne kanarki bezludnej wyspy.
— Tam było tak samo.
Zauważyła nauczycielka, ale myśli, że się przyzwyczają. Ale raz mu chłopiec umyślnie kajet atramentem zachlapał. Tego było za wiele.