nadzwyczajnie rozpuszczone łobuzy. Już dwie szyby w tym roku stłukli.
A Maciuś ręce w tył założył, ma dwie wiorsty do domu. Myśli. Dochodzi do niego właśnie ten rysownik.
— Ty się nie martw — mówi. Oni się odczepią. Mnie też z początku dokuczali.
— Za co?
— Nie lubią, jak kto umie coś lepiej.
— Dlaczego?
— Chyba z zazdrości. Nie wszyscy, ale kilku, a za nimi reszta. — Wiesz: obrazek ci narysuję. Chcesz? Co ci narysować? Tak wtedy opowiadałeś o dzikich krajach. Żebyś jeszcze raz opowiedział, tobym ci narysował Maciusia na bezludnej wyspie.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Przecież Maciuś umarł.
— No to co, że umarł? — Rysować można. — Czy pozwolą, żebym przyszedł do ciebie wieczorem?
— Zapytam się: pewnie pozwolą. Dobrzy są moi gospodarze. Kupili książki i wszystko. I buty też może kupią.
— No patrz, jaki on świnia. Że ma nową czapkę, to buty dziurawe wymawia. Dobrze, żeś się z nim nie bił. Jego ojciec bogaty. Dlatego się rozporządza, bo wie, że ojciec przyjaźni się z nauczycielem. Ale my go tak nabijemy, że popamięta. Nie w szkole, ale go już przydybamy. Więc pamiętaj o tym obrazku.
— Dziękuję.
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.