Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.

Maciuś jej nie zna, nie wie, jak się nazywa. A tak jakby znał dawno, bo co dzień spotyka, domyśla się, że jest dobra i miła.
I staruszkę codzień spotyka. Nie wie Maciuś, dokąd idzie, co niesie w koszyku. Ale lubi staruszkę, bo tak wolniutko idzie, — zatrzyma się, zakaszle — takim dobrym wzrokiem popatrzy na Maciusia, jakby błogosławiła albo dziękowała za coś.
Probowali w fabryce dawać Maciusiowi łatwiejszą robotę; ale nie chciał.
— Jeżeli jestem za słaby, więc poszukam innego miejsca. A jak jestem, robić będę, co wszyscy. Nie chcę być wyjątkiem.
Przestraszyli się: boją się stracić Maciusia, bo i robotnik dobry, i honor dla fabryki, i jakoś weselej pracować, gdy się wie, że ktoś może być królem, a woli z nimi być razem.
I tak się jakoś stało, że i w domu, gdzie mieszka i w fabryce, gdzie robi, — nawet na ulicy — starają się wszyscy, żeby nie utracić Maciusia.
Dawniej dużo było pijaków, złodziei, łobuzów. Policja ciągle coś miała do roboty. Wymyślania — krzyki — skargi. Wszystko ucichło. — Ktoś w oknach postawił doniczki — zaraz wszyscy przybrali okna kwiatami: przyjemnie będzie Maciusiowi. I stróże czyściej zamiatają ulice. I chłopcy przestali rzucać kamienie.
Aż raz Maciuś znalazł wetknięty za klamkę taki list.
„Kochany królu Maciusiu, mój tatuś był bardzo niedobry, bił mamusię, bił dzieci, przeklinał — i pieniędzy nie dawał. A teraz jest taki dobry