blizko, czy widzą. Robota szła teraz wolniej, bo wyjęte cegły musiał Maciuś ukrywać pod marynarką, odnosił na drugi koniec ogrodu i wrzucał przez małe okienko do piwniczki pod altaną. A żeby nie było słychać, spuszczał je na sznurku.
Mur był gruby. Ale niecierpliwić się niewolno. Najdrobniejsza nieostrożność — i cała praca może pójść na marne. A praca była ciężka. Palce coraz więcej bolały, bo paznogcie od skrobania się pościerały, sporo było zadrapań na całej ręce. Skórka koło paznogci się poobrywała — i nieznośnie bolała i piekła.
Ale zato co za radość, co za szczęście, kiedy ustąpiła ostatnia cegła, — i ręka wysunęła się poza mur. Byle się nie zdradzić, byle się coś nieprzewidzianego nie stało.
A oto się stało. Kiedy Maciuś trzyma tak rękę za murem na wolności, przelatuje pies z tamtej strony. I cap Maciusia za rękę zębami. Syknął Maciuś z bólu, ale nic, udaje, że tak tylko majstruje koło dzikiego wina. Nawet niewiadomo, czy pies sam biegnie. Bo jeśli idzie i człowiek, zauważy rękę Maciusia za murem, zaraz się domyśli i da znać dozorowi więzienia.
Pies szczeknął, Maciuś wyrwał zakrwawioną rękę i schował do kieszeni.
— Co ty tam robisz? — zapytali się żołnierze, którzy grali w karty.
— Daję kanarkowi sałatę, — odpowiada Maciuś, siląc się na spokój.
— Głupiś: zdechnie ten twój kanarek.
I grają dalej.
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.