— Teraz przyjechałeś?
— Teraz. Właśnie — wczoraj.
— Znasz miasto?
— Trochę znam. Nie, nie znam: wczoraj przyjechałem.
— A z daleka jedziesz?
— Nie, tylko trochę. Rozumie się: z bardzo daleka.
— No prędzej, prędzej.
Pogania, a Maciusiowi ręce mdleją, w głowie się kołuje. Już uszli dużo drogi, Maciuś raz wraz przystaje.
— Słuchaj no kawalerze. Jeżeli ci się zdaje, że mi umkniesz z workiem, to się grubo mylisz. Ja nie wiejski, znam was, co to przyjechali i dzisiaj i wczoraj, zdaleka i zblizka, kręcą się koło dworca i niby paczki odnoszą. A tylko patrzą, na którym rogu prysnąć w ciemnościach. Poznaję was po czapce, nasuniętej na oczy. Nie odrazu wędliniarnię otworzyłem. Dwa lata służyłem w policji. Ruszaj, a żwawo.
Jęknął Maciuś głucho, nic nie odpowiada, niesie swój ciężar, ręce zdrętwiały, nogi same niosą.
— Ej, panie Michale... Nowina!
Zatrzymał ich milicjant.
— Skąd Bóg prowadzi?
— Z towarem. A co za nowina?
— Króla Maciusia wywieźli. Tylko ani słowa, rozumiesz, bo tajemnica służbowa. Mówię, jak koledze.
— I jakże? Nie ogłosili?
— Boją się buntów. Ooch, żałują ludzie Ma-
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.