Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

— Duszno mi — mówi Maciuś — niech pan otworzy okno.
Pije Maciuś mleko, bułkę zajada; siła w niego wstępuje. Ale znów oczy przymyka; udaje osłabionego, a zerka w stronę okna. Bo gdyby co, będzie uciekał.
— Daj mu teraz spokój — powiada żona. — Widzisz przecie: dzieciak ledwo zipie. Niech się wyśpi. Masz czas jutro przepytać.
— Nie, moja kochana. Ja dwa lata w policji służyłem. Już ty mnie nie ucz. Niech on mi tylko powie...
— Ja ci powiem: stul gębę — rozumiesz? — W policji służył, niedołęga. A dlaczego nie służysz? — Bo cię wygnali. Inni się majątków dorobili, a ty co? Do śmierci będziesz kiełbasą handlował. No, ruszaj się: pokaż co przywiozłeś.
I zaczęli wyjmować z worka, a Maciuś oparł się o stół — zasnął.
— Wstydziłbyś się chamie, taki ciężki worek na dzieciaka ładować. A jeszcze się Janek nazywa.
Janek był jej synem, którego najwięcej kochała. Zginął w ostatniej wojnie.
— Poczciwe musi być dziecko, kiedy fotografję królowej chowa. Żeby był łobuz, toby napewno miał fotografję Maciusia.
Czujnie spał Maciuś. Przez sen usłyszał swe imię, — zbudził się i słucha.
— Już nie będziesz miała Maciusia — mówi mąż. — Już wywieźli na bezludną wyspę.
— Szkoda, że wcześniej tego nie zrobili. Byłby nasz Janek nie zginął. Och, ten Maciuś, gdybym go w swoje ręce dostała...