będę zmuszony donieść o wszystkiem policji. To trudno: mam żonę, dzieci — nie mogę unieszczęśliwiać rodziny.
— Ależ ja się chciałem tylko dowiedzieć...
— Tak, ale ja nie wiem i nic nie powiem, — przerwał minister. Mogę dać funt, no trzy funty jabłek, czy gruszek, ale nic więcej.
— Nie po jałmużnę przyszedłem — odpowiedział Maciuś wyniośle i wyszedł.
Biedny król-tułacz. Już nie ma ochoty zwracać się do innych ministrów. Mija tydzień i dwa. A im dłużej się zastanawia, tem wyraźniej widzi, że tylko takie drogi zostały.
Albo ukazać się nagle wśród tłumu i krzyknąć: „do broni!”. Uzbroić ludność, aresztować zagranicznych posłów, okopać miasto — i raz jeszcze szczęścia spróbować.
Albo iść do pałacu i oznajmić:
„Jestem Maciuś Pierwszy“. Niech wyślą na wyspę bezludną.
Albo być nadal chłopcem na posyłki — i czekać.
Była czwarta droga: udać się do smutnego króla. Ale tego Maciuś nie zrobi.
— Zaczekam, — postanowił wreszcie. Przecież coś stać się musi.
A tymczasem służy. Rano otwiera i zamiata sklep, chodzi z koszykiem na targ, w piecu napali, kartofle obierze, paczki odnosi.
— Weź Janek pięćdziesiąt serdelków i dziesięć funtów kiełbasy, zanieś do restauracji na uli-
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.