go nie poznali, z pewnością sam się wygada. Trudno żądać, moi panowie, żeby prosty kmiotek był wychowawcą, więc zanim się domyśli, że ukrywa Maciusia, upłynąć musi kilka tygodni. Stolica zna Maciusia — on by tu i pięć minut nie mógł się ukryć.
Stoi Maciuś przy drzwiach i słucha. Bo dyrektor kazał mu stać przy drzwiach, bo może ktoś poprosi o szklankę wody albo mu coś spadnie, i trzeba podnieść. Dorośli nie lubią się sami schylać, bo ich kości bolą.
No i radzą — radzą — każdy co innego mówi, — aż postanowili, żeby dzieciaków długo w zamknięciu nie trzymać. Niech przenocują, a jutro ich się wypuści. Rodzice mogą przynieść dzieciom obiad, bo niespodzianie przybyły, więc dla nich nic nie przygotowano: więc żeby nie były głodne. Dzieci już nie sprowadzać. No i koniec.
Jak tylko Maciuś, przebrany znów za chłopca, wyszedł na podwórze, obstąpili go wszyscy:
— O czem tam mówili, co robili, czy jedli co i czy smaczne? Czy Maciuś coś dostał od gości? Czy się nie wstydził? Kiedy wypuszczą więźniów i co dziś będzie na obiad?
No tak: Maciuś się wstydził, nic nie widział, nie słyszał, — nic nie wie i nic nie powie.
Prędko się odczepili, bo bardzo byli zajęci. Każdy starał się coś wymanić od więźniów.
— Widzisz, mnie tak potrzebny scyzoryk, a tobie na nic.
— Słuchaj: daj mi lusterko. Ty masz w domu lepsze.
Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.