W sobotę mama przysłała kartkę, że nie może przyjechać, ale na przyszły tydzień napewno. Smutna była wizyta mamy.
Czeka długo na drodze, a mamy nie ma i nie ma. Może znów nie przyjdzie? A ona musi iść do dzieci. Obiecała, — też pewnie się niecierpliwią.
Poszła do dzieci. Biegnie, żeby nie spóźnić się. Nie lubi się spieszyć. Nie lubi o czym innym myśleć, a co innego robić.
Układa domek z klocków i myśli o mamie. Nie udaje się. Pierwszy raz dzieci mówią, że jej domek nieładny; bo ani wieżyczki nie zrobiła, ani nawet porządnego dachu; taki dziurawy dach.
Odkłada klocki, zaczyna rysować.
— Co to jest? — pytają się dzieci.
— Cielątko.
— Wcale niepodobne.
Opowiada bajkę.
— Brzydko opowiadasz.
Nie może lepiej.
— Chodźcie, pójdziemy na spacer.
Idą na drogę. Jest ich czworo. Każde chce trzymać za rękę. Już kłócą się. Zaraz zaczną się popychać. Innym razem byłaby wytłomaczyła.
— Patrz, do tamtego drzewa ty trzymać będziesz za rękę, a potem on.
Albo: „Ty umiesz chodzić, nie przewrócisz się. A on potknie się o kamień i uderzy“.
Ale dziś nie może. Dzieci obrażają się
Strona:Janusz Korczak - Ludzie są dobrzy.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.